Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku? Mikołaj Marcela

Jeśli masz wrażenie, że dzisiejsza szkoła nie uczy umiejętności przydatnych we współczesnym świecie, to niestety masz rację. Nasze dzieci w większości zdobywają wiedzę w taki sam sposób, w jaki zdobywaliśmy ją my, a badania naukowe dowodzą, że metody sięgające XIX-wiecznych Prus nie są wcale najlepsze.

Czy jako rodzice możemy zrobić coś, by zmienić ten stan rzeczy i przygotować nasze dzieci do życia w zmieniającym się świecie?

Mikołaj Marcela, autor książki „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku” twierdzi że tak, choć zaznacza także, że nie jest to proces łatwy. Jeśli jednak zależy Ci na szczęściu Twojego dziecka, to warto podjąć ten wysiłek.

W dzisiejszej rozmowie Mikołaj opowiada dlaczego zmiany w edukacji są konieczne i od czego możemy zacząć:

Aby wysłuchać podcastu na tej stronie, użyj poniższego odtwarzacza. Zobacz jak słuchać podcastów wygodniej.

Gość odcinka

Mikołaj Marcela 

Nauczyciel akademicki, pisarz, autor tekstów piosenek. Prowadzi zajęcia m.in. na kierunkach sztuka pisania, filologia polska oraz projektowanie gier i przestrzeni wirtualnej na Uniwersytecie Śląskim. Autor dwóch vege kryminałów dla dzieci oraz dwóch horrorów dla dorosłych.

  

Spis treści

Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku? Transkrypcja podcastu

Dlaczego obecny system edukacji jest przestarzały?

Cześć Mikołaju!

 Cześć.

Dlaczego Twoim zdaniem tradycyjna szkoła, w formacie w jakim znamy ją niemal wszyscy, nie spełnia swoich wymagań w dniu dzisiejszym? Przecież większość z nas skończyła tradycyjną szkołę i żyjemy, funkcjonujemy, robimy doktoraty, mamy świetne prace, zarabiamy czasami dużo pieniędzy. Dlaczego sądzisz, że to nie zdaje egzaminu w obecnych czasach?

To jest trudne pytanie. Żeby najprościej na nie odpowiedzieć to wystarczy sobie zadać sobie pytanie, jak wiele wykorzystaliśmy z tego, czego uczyliśmy się przez 12 lat swojego życia. Przypominam, że jest to 12 najważniejszych lat swojego życia. Ten moment, kiedy kształtuje się nasza osobowości, rozwijamy swoje potencjalne talenty, to co nas interesuje. Stajemy się tymi ludźmi, którymi potem jesteśmy.

Jakbyś sobie teraz odpowiedział na pytanie, jak wiele pamiętasz z tych wszystkich rzeczy, których uczyłeś się w szkole – to jak wiele pamiętasz procentowo?

Procentowo to mi tak ciężko byłoby ocenić. 

Ile zapamiętałeś z tej wiedzy?

Zapamiętałem z tych rzeczy, które lubiłem. Lubiłem zawsze matematykę i do tej pory pamiętam wzory skróconego mnożenia, z których często się śmieję jak jakieś memy idą: „Minął kolejny dzień, kiedy nie musiałeś znać na pamięć wzoru skróconego mnożenia”. Ja je znam do tej pory. Natomiast przedmioty, które mnie nie interesowały, czyli biologia, chemia – to prawie nic. Teraz to odczuwam, gdy dziewczyny zaczynają mi zadawać pytania (Róża jest w V klasie, więc ten etap już się zbliża) i moja wiedza jest mizerna. 

Teraz pomyśl sobie, jakie to jest absurdalne, że Ty nie potrafisz odpowiedzieć na pytania jakie zadaje Twoje dziecko, które jest w V klasie. Teraz żeby dodać absurdu temu wszystkiemu, weź pod uwagę, że do każdych zajęć, nauczyciel musi się też przygotowywać. Więc to nie jest tak, że nauczyciele pamiętają to wszystko, tylko przygotowują się do zajęć, a potem wymagają od dzieci, żeby one to wszystko zapamiętały i zdały w postaci sprawdzianu.

Robimy to wszystko tylko po to, żeby utrzymać pewną fikcję, bo my tego nie pamiętamy. Pamiętanie to jedna rzecz, a ile razy użyłeś tej wiedzy w praktyce w swoim życiu? Na ile było przydatne to co w szkole robiłeś?

Było przydatne na sprawdzianach, egzaminach na studia i na studiach, ponieważ studiowałem na uczelni technicznej, więc to mi się przydało. Na co dzień rzeczywiście, nie stosuję tych wzorów.

Jakbyś się zastanowił, ile my musieliśmy rzeczy pozdawać np. z biologii (często bardzo specjalistycznych). Oczywiście, to jest coś co się przydaje ludziom, którzy mają bliski związek z biologią. Tylko pytanie, jaki jest sens wymagać tego od wszystkich dzieci?

Wymagać tego na poziomie pewnych sprawdzianów, które często dość szczegółowo sprawdzają te zagadnienia? Powiedzmy sobie szczerze, że dzisiaj przy takiej ilości wiedzy, jaką mamy na świecie (szacuje się, że przyrost wiedzy od 1989 r. do dzisiaj jest taki, jak był od początku naszej cywilizacji do 1989 r.), postęp w rozmaitych dziedzinach jest tak szybki, że nawet ludzie, którzy pracują na Uniwersytetach w swoich działkach, często nie nadążają za tym postępem.

My dzieciaki uczymy podstaw, ale też coraz bardziej rozbudowujemy tą podstawę. To co wydaje nam się być kluczowe dla zrozumienia danej dziedziny, nieustannie się rozrasta. Dzieciaki są po prostu przeładowane informacjami.

Szacuje się, że przyrost wiedzy od 1989r. do dzisiaj jest taki, jaki był od początku naszej cywilizacji do 1989r. Nie da się przyswoić podstaw każdej dziedziny.

W dodatku cały czas podchodzimy do uczenia w postaci takiej, jak podchodzono jeszcze w XIX w. Wtedy ta ilość informacji po pierwsze była mniejsza, a po drugie trzeba było pójść do szkoły, żeby się czegoś dowiedzieć o świecie. Żeby się przemieścić gdzieś, zobaczyć coś więcej to trzeba było pójść na nogach i zakres tego co mogliśmy zobaczyć był bardzo niewielki. Więc szkoła była pewnym otwarciem na świat i momentem, w którym dowiadywaliśmy się czegoś ciekawego.

Dzisiaj, kiedy dziecko przychodzi do szkoły jest na ogół już wyposażone w smartfona, tablet, ma dostęp do Internetu, rozmaitych mediów audiowizualnych. Często też już czyta (czy to z rodzicami czy samo) rozmaite książki dla dzieci. Kiedy wchodzi do szkoły to ta szkoła jest dla niego przestarzała, wymaga od niego absurdalnych rzeczy. Im dalej jest w tej szkole, tym bardziej absurdalnych.

Całe liceum to już jest w ogóle absurd dla mnie. Przygotowanie człowieka, tylko i wyłącznie pod kątem matury i zdania pewnego egzaminu, który de facto dzisiaj nie ma żadnego znaczenia. Oczywiście ma znaczenie w takim sensie, że można pójść na studia. Pod względem przełożenia na rzeczywistość i praktykę życiową to właściwie jest rzecz, która nie ma żadnego znaczenia.

Dlatego wydaje mi się, że ten przestarzały model oparty na zapamiętywaniu informacji i na siedzeniu w szkole tylko po to, żeby wysłuchać nauczyciela w pozycji biernej i bez żadnego specjalnego działania; w dodatku poznania materiału, który dla mnie w momencie przyjścia do szkoły, jest już w pewnym sensie przestarzały i mało ciekawy – jest dość absurdalny.

Jednym z absurdów systemu edukacji jest bierne siedzenie w ławce w celu poznania materiału, który w dużej mierze jest już przestarzały i można go bez problemu znaleźć w Internecie.

Edukacja oparta na działaniu

Jak w takim razie według Ciebie, powinna wyglądać edukacja, która spełniałaby te wymagania i wyzwania jakie stawiają przed nami dzisiejsze czasy (czyli tego dostępu do informacji, wiadomości, kiedy w ciągu kilku sekund można mieć dostęp do wiedzy, której nasi rodzice albo my w tym wieku, nie mogliśmy posiadać)?

Ona powinna przede wszystkim być oparta na działaniu. Więc to musiałoby być uczenie przez działanie. Dla mnie tutaj nie ma żadnej magii i rewolucji. Jak pomyślimy sobie obaj, jak my się uczymy to my się uczymy po prostu przez działanie. Najlepszych rzeczy, których się nauczyliśmy to próbując rozmaitych strategii i wybierając tą najlepszą dla nas.

Jak pomyślisz o uczeniu się jakiegokolwiek sportu, jeździe na rowerze itd. to tego się uczymy metodą prób i błędów. Ale też uczymy się tego przede wszystkim przez działanie w praktyce. Natomiast większości rzeczy w szkole to tzw. przedmioty szkolne, w takim sensie, że mało w nich działamy. To jest przedmiot spoczynkowy.

Natomiast szkoła powinna być działaniem. Jeśli chcemy się nauczyć chemii czy matematyki to dla mnie najgenialniejszym sposobem uczenia się chemii jest gotowanie. Ile my rzeczy możemy się dowiedzieć właśnie przy gotowaniu. Jaka to jest też dla nas lekcja estetyki (jak przy podawaniu).

Moja mama zawsze mówiła, że u mnie w domu jednemu z naszych przyjaciół smakowała nawet kanapka, bo ona była podana tak, jakby to było jakieś danie główne w restauracji gwiazdkowej. Chodzi o to, że kuchnia nas bardzo wielu rzeczy uczy – matematyki, odmierzania, przeliczania. Dowiadujemy się o chemii bardzo dużo – temperatura jak wpływa, co się dzieje z poszczególnymi produktami, jak one się łączą. To przecież jest genialne laboratorium, gdzie moglibyśmy zrozumieć jak to rzeczywiście jest z tymi kwasami, zasadami. Z tym wszystkim, co często dla nas jest zupełnie oderwane od rzeczywistości, kiedy uczymy się tego na lekcjach chemii.

Kiedy uczymy się wzorów i rozmaitych symboli, a nie do końca wiemy, do czego one się odnoszą w rzeczywistości. To samo np. wywoływanie zdjęć. Tam też jest chemia, taka która może być niezwykle ciekawym doświadczeniem dla każdego człowieka. Wydaje mi się, że to jest jedna z dróg, jak powinna wyglądać szkoła.

Nauka przez działanie jest dla nas bardziej naturalna niż wkuwanie wzorów.

Druga rzecz to to jest to co powiedziałeś. To kwestia użycia nowych mediów. Na ile my powinniśmy wykorzystać smartfona jako pewne źródło wiedzy i sprawdzania pewnych informacji. Na ile szkoła może odejść od tego typowego modelu przekazywania informacji (rozumianej jako wiedza)? A na ile powinna zajmować się uczeniem umiejętności?

Yuval Noah Harari w „21 lekcjach na XXI wiek” poświęca jeden z rozdziałów – edukacji. Mówi tam to co mówi dzisiaj wielu reformatorów edukacji takich jak Ken Robinson, Jesper Juul. W Polsce też jest bardzo wiele takich osób, jak Marzena Żylińska, Maja Kaczmarzyk itd. Mówią oni, że w szkole bardzo istotne jest przede wszystkim uczenie pewnych umiejętności. Harari sprowadza to do 4 takich podstawowych umiejętności: 4K.

Według mnie to jest podstawowa rzecz, o której my powinniśmy myśleć. Czyli to jest kreatywne myślenie, krytyczne myślenie, komunikacja i kooperacja. Kiedy myślimy dziś o edukacji to my powinniśmy przede wszystkim myśleć w kategoriach tych 4 umiejętności i nastawienia edukacji na to, żeby ich nauczyć.

Kreatywne myślenie. Krytyczne myślenie. Komunikacja. Kooperacja. Tych umiejętności, rozumianych jako 4K powinna uczyć szkoła

Bo jeśli będziemy mieli społeczeństwo, które potrafi kreatywnie myśleć, krytycznie myśleć, komunikować się ze sobą i pracować w grupie to właściwie każdy tego typu człowiek jest w stanie odnaleźć się na rynku pracy. Co do absurdu szkoły, to pomyśl sobie, że szkoła wymaga od nas dzisiaj tego, żeby wszyscy absolwenci mieli dokładnie te same umiejętności.

Czyli my wszyscy uczymy według pewnego wzorca i przekazujemy im dokładnie te same informacje, wymagamy, żeby wszyscy się ich nauczyli. Absurdalne jest to pod każdym kątem. Pod kątem ewolucyjnym, bo jak pomyślimy o ewolucji to zawsze to co jest istotne, to są cechy wyróżniające, które pozwalają przetrwać.

Z punktu widzenia rynku też jest to absurdalne. Jak pomyślisz nad tym, co dzisiaj się liczy na rynku to na rynku liczy się umiejętność, której nie posiadają inni (czyli musisz się wyróżniać). Więc zamiast unifikować, my dzisiaj musimy się nastawić na to, żeby rozwijać talenty i wyjątkowe zdolności uczniów.

Kreatywne i krytyczne myślenie pomoże w przyszłości wyróżnić się na rynku pracy.

Rola zabawy w procesie uczenia się

No tak, ale jednak szkoła ma pewną podstawę programową. O wiele łatwiej jest oceniać, kiedy wszyscy uczą się tego samego i jesteśmy w stanie porównać. Wprowadzanie takiej indywidualizacji jest jak najbardziej chlubną i świetną rzeczą dla mnie, ale wydaje mi się to bardzo trudne do zrealizowania. 

Oczywiście, ale nie ma czegoś takiego jak podstawa. Podstawę to my stworzyliśmy w bardzo konkretnym momencie. To jest nasz bagaż, który odziedziczyliśmy po modelu pruskim, przemysłowym, gdzie byliśmy przekonani, że wszyscy ludzie muszą się nauczyć bardzo określonych rzeczy. Według mnie – nie muszą. Podstawa programowa jest bez sensu.

Wydaje mi się, że absolutnie nie ma dzisiaj żadnej podstawy do tego, żeby myśleć, że istnieje pewien fundament wiedzy, który każdy powinien znać. Jeśli ktoś jest czymś zainteresowany to powinien móc rozwijać to zainteresowanie i skupić się na tym co chciałby robić. Według mnie nie ma żadnego celu w tym, żebyśmy się wszyscy uczyli np. chemii, biologii, polskiego czy czytali lektury obowiązkowe.

Dlaczego niby mamy to robić? 

Bo tak było zawsze.

Nie, nie było zawsze. Tak jest od 200 lat. W starożytnej Grecji nie było lektur obowiązkowych. W rozmaitych szkołach nie było tak, że się wszyscy uczyli wszystkiego. To jest pewien model i stwierdziliśmy od pewnego momentu (m.in. to wprowadziła reforma w Prusach), że musimy nauczyć wszystkich obywateli pewnej wiedzy, żeby oni mogli funkcjonować w społeczeństwie. Celem tej reformy było stworzenie pewnego zasobu administracyjnego dla Prusów.

W dzisiejszym świecie, wydaje mi się, że w ogóle nie ma potrzeby specjalnej, która by za tym wszystkim przemawiała. Tak jak Ty mówisz – jeżeli Ty nic dzisiaj nie pamiętasz z chemii, biologii czy z jakiś innych przedmiotów to tylko pokazuje, że to był tak naprawdę trochę stracony czas. Pomyślisz sobie, ile spędziłeś na tych zajęciach, jak dużo czasu spędziłeś potem, żeby się przygotować do sprawdzianów.

Ten czas mogłeś zupełnie inaczej wykorzystać – na rozwijanie swoich zainteresowań albo na zabawę. Dzisiaj to jest duży problem, że bardzo, bardzo wielu uczniów (najgorsze jest to, że tych najzdolniejszych) nie ma czasu na to, żeby się pobawić. Oni są tak zawaleni zajęciami, zadaniami domowymi, szkołą, a tak naprawdę zabawa jest najlepszą formą nauki. To jest straszne.

Zabawa bywa najlepszą formą nauki, a dzisiejsze dzieci mają coraz mniej czasu na zabawę.

Prawo do błędów i własnej interpretacji

Tutaj się w tym momencie zgadzam, że zabawa jest naprawdę fajna. Nie tylko dlatego, że jest przyjemna, ale też daje nam szansę na testowanie różnych rzeczy i eksperymentowanie. Wcześniej powiedziałeś o tym, że rzeczy praktycznych uczymy się metodą prób i błędów. Tu mi się wydaje, że też jest troszkę pies pogrzebany, bo szkoła nie za bardzo pozwala nam na popełnianie błędów. 

Dokładnie. Mnie to najbardziej boli jako literaturoznawcę, który jest świadom tego, że gdzieś od 1968 r. nikomu nie przyszło by przez myśl, żeby mówić, że istnieje jakaś wzorcowa interpretacja. Wiemy, że tego się nie da zrobić. To są wielkie debaty na gruncie literaturoznawstwa – co to jest nadinterpretacja itd.

Podczas gdy w szkole, uczeń funkcjonuje w rzeczywistości na języku polskim, że często musi podać właściwą interpretację i wpisać się w pewien klucz. Z perspektywy humanisty (gdzie humanistyka powinna być taką przestrzenią otwartą, dialogu, dyskusji, interpretacji, która właściwie nigdy się nie kończy) to to jest absurdalne.

Szkoła wychodzi z takiego założenia, że my uczymy po to, żeby uczeń od razu podał właściwą odpowiedź, a jak nie potrafi jej podać to karzemy go złą oceną. Problemem jest to, że uczeń w ogóle nie ma takiej przestrzeni do tego, żeby się pouczyć metodą prób i błędów (popełniać błędy, nauczyć się powoli we własnym tempie).

Szkoła uczy jedynej słusznej interpretacji, a powinna zachęcać do dialogu, dyskusji i nauki metodą prób i błędów.

Szkoła zakłada, że wszyscy idziemy w tym samym tempie, a przecież my wszyscy jesteśmy inni. Mamy inny wzrost, wagę, budowę ciała, możemy inne rzeczy zrobić dzięki temu. Mamy też zupełnie inną psychikę i możliwości intelektualne. Mamy też pewnie inne sposoby uczenia się.

Są osoby, które (tak jak ja) nieustannie muszą się ruszać. Nawet jak teraz z Tobą rozmawiam to wymachuję rękami, a najchętniej to bym sobie chodził (tylko akurat mam laptopa na kolanach). Takie osoby w szkole są tymi, które są cały czas piętnowane, z racji tego, że nie potrafią usiedzieć w ławce, sprawiają problemy i właściwie nie wiadomo co z nimi zrobić. Są osoby, które uczą się szybciej i są osoby, które uczą się wolniej.

Natomiast w szkole jest tak, że są osoby, które szybciej łapią niektóre rzeczy, a są osoby, które muszą sobie dojść do tego własnymi drogami. Mój problem ze szkołą jest taki, że szkoła też bardzo często mówi Ci, że musisz wpisać się we właściwe odpowiedzi. Gdybyśmy tak wszyscy robili to nie mielibyśmy żadnego postępu.

Postęp bierze się właśnie z tego, że my testujemy rozmaite rzeczy, sprawdzamy coś, co wydaje się być absurdalne i nagle zaczyna działać. Jeśli uczniowie nie mają na to przestrzeni, żeby sobie coś spróbować i samemu dojść do odpowiednich wyników to wtedy stosują standardową zasadę „Zakuć, zdać, zapomnieć”.

Dlatego bardzo wielu rzeczy nie pamiętamy, bo nigdy nie doszliśmy do tego, o co w ogóle chodzi. Pozostaliśmy na poziomie równań, symboli, czegoś zupełnie niezrozumiałego, definicji słownikowych czy encyklopedycznych i nigdy nie przekuliśmy tego na właściwe działanie i na życie. Stąd jest taki efekt jaki jest. Ty pamiętasz dużo rzeczy z matematyki, bo to Cię interesuje.

Natomiast ja pamiętam dużo rzeczy z historii czy języka polskiego, bo to mnie interesowało. Ale tak samo mam problem z chemią, biologią, fizyką (pomimo tego, że mój tata jest fizykiem jądrowym). Interesuję się fizyką, czytam książki popularnonaukowego i wiele rzeczy tam rozumiem, ale np. nie podałbym Ci wielu definicji, których się uczyliśmy w szkole, bo dla mnie to nie jest przydatne zupełnie.

Postęp bierze się z tego, że testujemy rozmaite rzeczy, sprawdzamy coś, co wydaje się być absurdalne i nagle zaczyna działać

Próbuję moje dzieci nauczyć tego, że czasami pytanie jest ważniejsze od odpowiedzi. Tego, żeby nie bały się zadawać pytań. Sam pamiętam, kiedy miałem takie problemy z zadawaniem pytań i zawsze przytakiwałem, że wszystko rozumiem. Kiedy byłem na wymianie studenckiej w Hiszpanii (16 lat temu), miałem taką historię, że kolega po hiszpańsku mówił do mnie, a ja przytakiwałem (miałem podstawy języka hiszpańskiego).  W końcu zapytał się: „Entiendes?” Ja mówię: „Si”, a on później do mnie: „Dobra, to powtórz”. Wtedy nie wiedziałem co odpowiedzieć. Kolega powiedział: „No widzisz, ja się nagadałem na darmo, widziałem w Twoich oczach, że nic nie rozumiesz, więc nie bój się tego powiedzieć. Czemu Ty się tak boisz?”. To był taki dla mnie bardzo pozorny moment w życiu, ale bardzo ważny. Pokazał mi, żeby nie bać się zadawać pytań, nie bać się powiedzieć, że czegoś się nie wie. To staram się wpoić moim dziewczynom, np. też odnośnie interpretacji, o których mówiłeś. Też tego nie lubiłem w szkole i kiedy oglądamy z dziewczynami film (nawet „Kraina Lodu” czy jakąś bajkę), one pytają: „Tata, co Ci się podobało? Mi się podobało to, a co Tobie?”. Po pierwsze – mogły nam się podobać dwie różne rzeczy i nie ma w tym nic złego. Ale też jak rozumiesz tą historię? Jak myślisz o co chodziło w tym przesłaniu? Teraz Róża (najstarsza 11-latka) zaczęła czytać. Też stwierdziłem, że nadrobię jakieś zaległości i spróbuję przeczytać jedną książkę naszej nowej noblistki. Czytałem „Opowiadania bizarne”, które mi się bardzo spodobały, bo właśnie nie dają jednoznacznych odpowiedzi. Z tych opowieści można wyciągnąć bardzo dużo. Moja 11-latka, zaczęła też je podczytywać i potem się pyta: „Tata, ale o co tu chodzi?”. Mówię: „No pomyśl, odbierz to przez swoje doświadczenia. Co Ci podpowiada, to co myślisz, co czujesz?”. To wydaje mi się (z mojej perspektywy) bardzo ważnym zadaniem nas rodziców, żebyśmy uczyli dzieci tego, że mogą i powinny zadawać pytania i że na większość pytań nie ma złych odpowiedzi.

Dla mnie to jest jedna z takich najbardziej przerażających odkryć ostatnich lat jako dla nauczyciela akademickiego. Ja poświęcam bardzo dużą część swoich zajęć na rozmowę ze studentami, nawet nie związaną z tematem zajęć, a na temat ich doświadczeń. Mnie nieustannie nurtowało, dlaczego studenci przychodzą i bardzo wielu z nich milczy na zajęciach (nie zabiera głosu, nie dyskutuje).

To co mnie najbardziej przeraziło to są takie historie, które bardzo często się pojawiają, kiedy rozmawiam, że oni są bardzo zaskoczeni tym, że na studiach po raz pierwszy ktoś ich pyta o ich zdanie. Oni po raz pierwszy zderzają się z takim nauczycielem, który pyta ich:

Co wy na ten temat myślicie? Wyraźcie swoje zdanie

A oni w szkole, właściwie przez 12 lat (a na pewno przez 3 lata liceum), non stop byli zamykani i musieli odpowiadać tylko we właściwym kluczu. Co jest naprawdę przerażające. Dzieciaki zadają pytania wspaniale. Ja jako autor książek dla dzieci, pamiętam pierwsze spotkanie z dzieciakami autorskie. Szczerze mówiąc jechałem tak trochę z duszą na ramieniu.

Myślałem, co to będzie, jak one zaczną zadawać pytania. Ale to było cudowne spotkanie. Jak na spotkaniach z dorosłymi np. padało jedno, dwa pytania albo wszyscy bali się o cokolwiek pytać, tak u dzieciaków (zwłaszcza tych w klasach 1-4) – las rąk. Chcą pytać i są ciekawe.

Natomiast wydaje mi się, że im dłużej są w tym systemie, tym bardziej to zanika i tym mniej są otwarte na pytania. Mniej są chętne, żeby się wykazywać niewiedzą. My mamy takie przeświadczenie i ja również je mam, że ja się cały czas łapie na tym, że się boję pokazać, że czegoś nie wiem czy nie rozumiem. Pomimo, że jestem człowiekiem, który krytykuje ten system, ale on gdzieś mimo wszystko tak wniknął we mnie, że cały czas mam z tyłu głowy:

Czy zapytać o to, czy wyjdę na głupka? Czy jak zadam to pytanie to okaże się, że czegoś nie wiem i będzie to źle widziane?.

A przecież szkoła powinna być od tego, żeby dzieci zadawały pytania i szkoła powinna odpowiadać na te pytania, a nie na odwrót. Czyli szkoła nie powinna dawać odpowiedzi na pytania, które nikogo nie interesują (a tak trochę jest).

Szkoła powinna uczyć zadawania pytań, a nie udzielać gotowych odpowiedzi.

Kogo interesuje definicja encyklopedyczna, np. pierwotniaka? Nikogo szczególnie nie interesuje. Jak będę chciał to sobie zajrzę do encyklopedii. Natomiast może mnie zainteresować np. dlaczego chleb mi pleśnieje? Jak ja bym się zainteresował, dlaczego chleb mi pleśnieje, że to może dlatego, że ja przyniosłem bakterie na rękach dotykając tego chleba i stworzyłem mu takie warunki, że ta pleśń, zamiast po 5 dniach, pojawiła się po 3 dniach. To to by było dla mnie ciekawsze. Często też jest tak (to też jest absurd), że dzieci zadają jakieś pytanie, a nauczyciel nie odpowiada na to pytanie, albo w ogóle mówi, że to nie jest czas na pytania tylko robimy materiał.

Spisujemy z tablicy.

Tak. Pomyśl jakie to jest znów absurdalne. Najgorsze jest to, że my w tym wszystkim tkwimy. To się powtarza i Ty mówisz, że my wszyscy przeszliśmy przez tą szkołę i żyjemy. My żyjemy, ale wszyscy też wiemy i czujemy pod skórą, że to było absurdalne. Bardzo wiele rzeczy powinno się zmienić i za naszych czasów było już przestarzałe.

A dzieciaki cały czas przechodzą przez ten system. Tak naprawdę nikt tego nie zmienia, bo stwierdzamy, że jak ja przez to przeszedłem to inny też by przez to przeszli. Ale dlaczego mamy to fundować kolejnym pokoleniom? W którymś momencie trzeba powiedzieć stop i przemyśleć to, bo wszyscy wiemy, że to nie działa.

Musieliśmy tak naprawdę uczyć się zupełnie innych rzeczy sami. Najwięcej pamiętamy i najwięcej wyciągaliśmy z życia pozaszkolnego.

To, że my ukończyliśmy szkołę w takiej formie, nie oznacza, że muszą ja także ukończyć nasze dzieci

Od czego powinny zacząć się zmiany systemu?

Jeżeli rzeczywiście ten system jest zły i nie uczy tego co powinien (jest nieprzystosowany) to jak go można zmienić na taki, który będzie działał tak żeby to miało ręce i nogi?

Dróg jest bardzo wiele. Przykład fiński, którym wszyscy się zachwycają na świecie. Rzeczywiście jest bardzo dobry. Wyrasta z kultury fińskiej i z ducha fińskiego. Ciężko jest go adaptować do innych krajów, chociaż są takie szkoły w Polsce, jak np. wrocławska szkoła Navigo.

Ale też bardzo wiele innych szkół, które próbują adaptować ten system do siebie. Szkoła przede wszystkim, żeby zaczęła lepiej funkcjonować to potrzeba dwóch prostych, a zarazem bardzo trudnych rzeczy. Po pierwsze potrzebne jest zaufanie wobec dzieci, a z drugiej strony zapewnienie im wsparcia w rozwoju. Szkoła powinna zaufać temu, że dzieci wiedzą co je interesuje i że będą same dociekać, pytać i szukać. Natomiast zadaniem nauczyciela, powinno być wspierać ich w tych poszukiwaniach.

Oczywiście można to realizować na rozmaite sposoby. Nawet fiński system, zdaje sobie sprawę z tego. Pisze o tym m.in. Passi Sahlberg w książce „Finnish Lessons 2.0” o fińskim systemie i on ją kończy właściwie tym, że nawet ten fiński system musi się zmienić i musi pójść w stronę rozwijania talentów i potencjału uczniów. Możemy to tylko robić, poprzez wspieranie motywacji wewnętrznej, a nie stosowanie mechanizmów motywacji zewnętrznej (czyli ocen, kar, egzaminów).

Edukacja powinna pójść w stronę rozwijania talentów i potencjału uczniów

Według mnie najprostszą rzeczą, którą moglibyśmy zrobić (to też jest taka rzecz, która już ma pewne wsparcie i jest cały ruch temu poświęcony, który w Polsce się kształtuje wokół szkoły minimalnej i którą Marcin Stiburski bardzo mocno promuje) to po pierwsze – zniesienie świadectwa z paskiem.

Ja też uważam, że świadectwo z paskiem jest raczej szkodliwym pomysłem, ponieważ ono sprawia, że my myślimy w takim sensie, że my myślimy w takim sensie, że średnia ocen na wysokim poziomie to jest bardzo dobra rzecz. Natomiast problem jest taki, że jeżeli my się uczymy wszystkiego na bardzo wysokim poziomie, to tak naprawdę nic nie rozwijamy. Mam wrażenie, że akurat przykładanie wagi do tej wysokiej średniej i świadectwa z paskiem to jest jedna z rzeczy, która mogłaby się zmienić.

Trzeba byłoby na pewno też zmienić sposób myślenia o tym, jak wygląda proces uczenia. To, że uczniowie siedzą do siebie plecami, nie mogą na siebie patrzeć i swobodnie prowadzić rozmowę między sobą. Właściwie prowadzą tylko dialog z nauczycielem, wywoływani przez niego. Wiadomo, że taki dialog jest zawsze skazany na porażkę z perspektywy dziecka, bo nauczyciel ma władzę, wiedzę, więc to jest iluzja rozmowy.

Trzeba byłoby zmienić układ siedzenia. Trzeba by było zmienić również sposób pracy. Jednak tej pracy w grupach jest bardzo mało. Wydaje mi się, że o wiele bardziej skutecznie dzieci mogą przyswoić i same sobie wyjaśnić rozmaite rzeczy, pracując w grupie, niż w komunikacji, na zasadzie pewnego przekazu ze strony nauczyciela czy modelowanej pseudo dyskusji przy jakiś interpretacjach.

Tak jak ja to pamiętam z moich lat szkolnych, są osoby, które biorą w tym udział, a są osoby, które nie biorą w tym nigdy udziału i to jest taki powtarzający się proces. No i przede wszystkim powinniśmy przemyśleć, jak chcemy sprawdzać wiedzę i czy chcemy sprawdzać wiedzę, czy chcemy pójść w stronę uczenia umiejętności.

Na pewno bardzo dużym problemem jest to, że w ostatnich latach, duży został nałożony nacisk na testy, które są zero jedynkowym sposobem sprawdzenia wiedzy. Takim, że podajesz jakąś odpowiedź, czasem możesz strzelić jak nie wiesz co odpowiedzieć. Testy na pewno są dużym problem. Również duże przywiązanie do egzaminów.

Ale też taka rzecz, która gdzieś mi chodzi po głowie, czyli same oceny. Oceny dużo mieszają nam w głowie.

Świadectwa z paskiem, układ ławek w klasie, testy, oceny – każdą z tych rzeczy można zmienić

Jest taki przykład, jak Twoje dziecko przyszło by do Ciebie ze świadectwem i miałoby same piątki i czwórki, ale miałoby jedną dwójkę i szóstkę to o której ocenie najpierw byś z dzieckiem porozmawiał?

Automatycznie rzuca się w oczy – czemu dwója?

No właśnie. Czyli nie przywiązujemy uwagi do tego, w czym jest świetne dziecko. Nie gratulujemy mu, że ma szóstkę z czegoś i jest wybitne pod tym kątem, tylko od razu denerwujemy się, że z czegoś jest słabe. Ja też zawsze mówię, że jestem z miliona rzeczy słaby. Potrafię kilka rzeczy na bardzo, ale to są takie rzeczy, które mi zapewniają utrzymanie, poczucie szczęścia i to, że się mogę cały czas rozwijać.

Ale jakbym dostał świadectwo z życia mojego to ja bym tam miał bardzo niską średnią. Ale miałbym kilka szóstek. Te szóstki pozwalają mi funkcjonować na co dzień. Myślę, że to też jest taka rzecz, która musi się zmienić w naszym myślenia o edukacji. Zwłaszcza właśnie u rodziców.

Wydaje mi się, że jeśli rodzice nie będą przykładali wagi do ocen, będą wspierać dziecko i pomagać im się rozwijać w kierunku, którym czuje (bo każde dziecko ma pewne zainteresowania i to jest naturalne, że chce zgłębiać wiedzę w pewnych aspektach), to to już będzie wielki plus.

Rodzice powinni przykładać mniejszą wagę do ocen, a większą do wspierania rozwoju dziecka w kierunku rzeczy, które go interesują.

Samą szkołę będzie ciężko zmienić tak od razu. Po pierwsze – mamy nauczycieli, którzy są wykształceni w pewnym konkretnym sposobie uczenia i myślenia. Mamy nauczycieli, którzy są pasjonatami i rewolucjonizują ten sposób uczenia. Ale nie okłamujmy się, że większość idzie takim bardzo utartym schematem i ma bardzo konserwatywne pod wieloma względami przekonania, co do roli szkoły. To będzie ciężko zmienić.

Natomiast wydaje mi się, że już to wsparcie rodziców (i dlatego ta moja książka jest gdzieś adresowana do rodziców) i to, że dziecko zostanie obdarzone zaufaniem i będzie mogło rozwijać swoje talenty i swój potencjał, to ono będzie szczęśliwe. Tak naprawdę to powinno być celem edukacji. Żeby dziecko szczęśliwe weszło w dorosłość, miało poczucie własnej wartości, znało swoje mocne strony i potrafiło z nich skorzystać.

Jak robię np. ćwiczenia pisarskie z moimi studentami na I-III roku studiów, gdzie mają opisać swoje mocne strony i napisać jak one im pomogły pokonać trudności w przeszłości, to pierwsze pytanie połowy studentów jest:

A co, jeśli nie mam mocnych stron?

Smutne. Był u Ciebie taki odcinek poświęcony depresji i samobójstwom. Jak popatrzysz na to co się dzieje w szkołach, jaki jest wysoki odsetek osób z depresją, po próbach samobójczych, to mamy strasznie nieszczęśliwą młodzież. Wydaje mi się, że każdy kto porozmawia sobie z licealistami to zobaczy, że oni są strasznie zmęczeni tym systemem.

Po opuszczeniu szkolnych murów dzieci nie znają swoich mocnych stron

To było też moje takie doświadczenie, jak prowadziłem warsztaty pisarskie dla uczniów ostatnich klas szkoły podstawowej i klas licealnych. Oni już też mówili, że nie widzą specjalnie przyszłości świata. Dla nich idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby ludzkość wyginęła, bo ludzkość odpowiada za większość problemów naszego świata. To mówią ludzie w wieku 15 lat. To jest smutne.

Wolałbym, żeby to byli ludzie, którzy kończą ten proces uczenia się, są szczęśliwi, chcą robić coś fajnego, wykorzystywać tą wiedzę i umiejętności, które zdobyli w szkole i wejść w życie z optymizmem i nadzieją. Mam wrażenie, że jest zupełnie odwrotnie.

Zajęcia pozalekcyjne, sport i sztuka

Co jeszcze, jako rodzice możemy robić? Wspomniałeś o tym, żeby pomóc dzieciom odnajdywać ich mocne strony i wspierać je w tym. Wspomniałeś też o przeładowaniu, czyli żeby zmniejszyć obciążenia dzieci (do głowy wpadają mi zajęcia dodatkowe, których też jest bardzo dużo).

Wynika to akurat z dobrych intencji. Tylko wiemy, jak to jest z dobrymi intencjami, że nimi jest często piekło wybrukowane. Znam dzieciaki, które pracują (bo szkoła to praca tak naprawdę). Rodzice idą do pracy, a dzieci idą do szkoły, ale one pracują ciężko i długo. Często nawet dłużej niż 12 godzin. Znam takie przypadki, gdzie dzieci zaczynają treningi sportowe o 06:00, a kończą zajęcia dodatkowe przed 19:00 (tj. 13 godzin), to jakby przyszła Państwowa Inspekcja Pracy, to szkoła by dostała pouczenie.

Wydaje nam się, że wyświadczamy dzieciom dobrą przysługę, że załatwiamy im dziesiątki zajęć, bo wydaje się, że one muszą mieć język na światowym poziomie (najlepiej dwa), co najmniej jeden sport, jedne zajęcia artystyczne. Z zajęciami artystycznymi to akurat dobrze, bo w szkole nie ma sztuki jako takiej, nie rozwijamy ani zdolności muzycznych, ani śpiewu, ani zdolności rzeźbiarskich, malarskich, tanecznych itd.

Dzieci, które są uzdolnione artystycznie, w szkole nie mogą się wykazać. Mogą wykazać się na jakiś wyjątkowych wydarzeniach, natomiast nie na co dzień. Nie dostaną za to żadnych dobrych ocen czy nawet pochwały. 

Bo sztuka to nie jest twarda nauka. To nie jest chemia, biologia, matematyka, polski.

Wynika to z tego, że wydaje nam się, że nauka służy kapitalizacji. To na co dzisiaj jest położony nacisk to są nauki przyrodnicze, techniczne, programowanie, ścisłe, które pozwalają wpadać na pomysły, które byłyby szybko kapitalizowane. Tylko, że jak wiemy dobrze, że pieniądz bardzo wiele znaczy, ale nie jest wszystkim.

Problem dzisiejszego świata to nie jest problem zasobów, tylko to jest problem kreatywności i szukania nieszablonowych rozwiązań. Do tego jest nam niezbędna z jednej strony – humanistyka, która uczy syntezy i syntetycznego myślenia.

Z drugiej strony – sztuka, która pozwala łączyć te dwie półkule mózgu, spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy. Uczy nas też empatii i bardzo wielu innych zdolności.

Humanistyka uczy syntetycznego myślenia, a sztuka pomaga spojrzeć na świat z innej perspektywy

Natomiast dzieciaki na pewno są przeładowane. Oczywiście nie wszystkie, ale jest duża grupa dzieciaków. Zwłaszcza tych z dobrych domów, rodziców, którzy często rekompensują własne marzenia poprzez swoje dzieci:

Ja nie miałem możliwości, ale Ty masz to się realizuj

Niezależnie od tego, czy to dziecko rzeczywiście chce się realizować w tej kwestii czy może chciałby w zupełnie innej. To co powiem to też dla wielu może się wydawać absurdalne, ale ja znam takie przypadki, żeby nie planować swojemu dziecku przyszłości. Bo są dzieci, które pochodzą z jakiś rodzin prawniczych czy lekarskich i one na starcie mają zostać prawnikami albo lekarzami. Podczas gdy nie do końca mają do tego predyspozycje i nie do końca to czują.

Ja naprawdę miałem takie przypadki w swojej karierze nauczycielskiej na studiach. Ludzie rzucali studia prawnicze czy jakieś inne po 2 latach dlatego, że przez 2 lata bali się powiedzieć rodzicom, że nie chcą tego studiować. Oni trwali w tym, to było okupione bardzo dużym wysiłkiem, szamotaniem się.

Tylko dlatego, że rodzice oczekiwali od nich, że oni skończą studia prawnicze czy medyczne. To też jest taka rzecz, którą warto sobie uświadomić. Tak naprawdę na pierwszym miejscu powinno być dobro dziecka, rozumiane pod tym względem, że ono musi być po prostu szczęśliwe.

Powinniśmy rozumieć „dobro dziecka” jako dążenie, by było ono szczęśliwe.

Dziecko, żeby było szczęśliwe to jest świetny model PERMA, stworzony przez Martina Seligmana. Mówi on, że żebyśmy byli szczęśliwi to potrzebujemy: pozytywnych emocji, zaangażowania, więzi, poczucia sensu i jakichś osiągnięć. Jeśli dziecko kieruje się tą motywacją wewnętrzną, robi to co sprawia mu przyjemność, to jestem pewien, że będzie miało to zagwarantowane.

Naukowy przepis na szczęście: pozytywne emocje, zaangażowanie, poczucie więzi, poczucie sensu i osiągnięcia.

Ja na przykład na poziomie szkoły, liceum – grałem na perkusji. Grałem w rozmaitych zespołach. Grałem u mnie na strychu, więc moi rodzice mieli po pierwsze codziennie 5 godzin mojego ćwiczenia na perkusji, a w weekendy mieli próby dwóch zespołów. Często po kilka godzin, a w sobotę nawet 6 godzin. Ale oni to wytrzymywali. Co więcej, pozwalali mi nie robić rzeczy do szkoły, a ćwiczyć i realizować się muzycznie.

Wiedzieli, że ja właśnie po pierwsze – odczuwam bardzo pozytywne emocje i lubię grać. Po drugie – byłem bardzo zaangażowany w tą grę. Po trzecie – dzięki temu zespołowi, miałem grupę przyjaciół, z którymi mogłem spędzać czas i z którymi się rozwijałem w bardzo wielu kwestiach.

Miałem poczucie sensu, bo nagrywaliśmy płyty, jeździliśmy na koncerty i było naprawdę fajnie. Mieliśmy też osiągnięcia. Jedna z naszych płyt została wydana za granicą. Była dostępna w ogólnoświatowej dystrybucji. To było super uczucie dla chłopaka, który ma 19 lat i który czuł się wtedy różnie – niepewnie, bo ja miałem wtedy bardzo dużą nadwagę.

Granie w zespole było dla mnie sposobem na realizowanie siebie i realizowanie swojego potencjału. Dzisiaj nie gram już na perkusji, ale bynajmniej tego nie żałuję. Myślę, że to był super czas i on mnie bardzo wielu rzeczy nauczył.

Nauczył mnie dyscypliny, spoglądania na sprawy z bardzo różnych stron, nauczył mnie jak ważny jest rytm w życiu. Może kiedyś jeszcze o tym napiszę, bo chodzi za mną taki pomysł. Do dzisiaj też gdzieś tam muzycznie działam. Ale to dzięki temu, że mogłem się rozwijać, nie musiałem w szkole przygotowywać się do sprawdzianów. Moi rodzice nigdy mi nie sprawdzili zadania domowego czy odrobiłem. Nigdy mnie nie zapytali o jakiekolwiek oceny. Nigdy mnie nie pytali, np. dlaczego trójka

U nas w ogóle nie było takich pytań. Właściwie jak się pojawił jakiś problem w szkole to oni zawsze w pierwszej kolejności brali moją stronę i próbowali mnie ochronić przed systemem i wspierać w tym co robię. Wiadomo, że różne są przypadki. W moim przypadku to świetnie podziałało.

Ja też nie mam magicznej recepty. Wydaje mi się, że jeśli się pytasz co rodzice mogliby robić to myślę, że po prostu powinni słuchać. Jak jest jakiś problem to warto jest o nim porozmawiać, posłuchać, dojść do tego w czym leży problem i udzielić wsparcia ewentualnie. Też nie ukrywam, że np. na studiach, miałem kilka myśli, żeby je rzucić, ale zawsze mogłem porozmawiać czy z tatą, czy mamą, zapytać ich o zdanie, przegadać dany problem i on nagle się magicznie rozwiązywał. To jest kwestia słuchania i prowadzenia dialogu. Tego też nam chyba trochę brakuje.

Wsłuchanie się w potrzeby dziecka jest pierwszym krokiem we wsparciu go na jego własnej drodze do szczęścia

Jak rozmawiać z nauczycielami o zmianach?

Rodzicielskie zadanie w edukacji ma też swoją drugą stronę, tzn. z jednej strony wspieramy dziecko i koncentrujemy się na nim, ale jest też system o którym wspomniałeś. Dajmy na to, że ktoś przeczytał Twoją książkę i stwierdzi: „Kurcze, gościu ma rację, nie chcę spieprzyć życia swojemu dziecku i chcę iść zmienić szkołę po to, żeby moje dziecko kształciło się w o wiele lepszych warunkach”. Przy czym wydaje mi się, że jak pójdzie do nauczyciela i mu powie: „Proszę Pana, tutaj jest książka ’Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku’ – zróbmy to”, to nauczyciel po pierwsze powie, że nie może, a po drugie: „Proszę mi się tu nie wtrącać, bo nie ma Pan studiów pedagogicznych. Ja wiem jak się powinno uczyć”. Dlatego, moje pytanie – jak podejść do nauczycieli? Jak rozmawiać z nauczycielami? Po to, żeby wprowadzać chociaż drobne zmiany. Jak sam powiedziałeś, że duże zmiany potrzebują czasu, poza tym jest to zmiana systemowa, odgórna. Ale jak od dołu, my rodzice możemy proponować pomysły tak, żeby one przyjęły się z radością i zaangażowaniem nauczyciela, niż z odmową i podejściem, że wtrącam się komuś w jego pracę? 

To znów same trudne i dobre pytania. Dzisiaj jest łatka wśród nauczycieli, jeśli chodzi o rodziców, że rodzice są roszczeniowi. Wiadomo, że to idzie w różną stronę. Ja też zdaję sobie sprawę z tego, że nauczyciele po pierwsze są przeładowani robotą. Ten model sprzed 200 lat tak trochę działa, że nauczyciele mają bardzo dużo rzeczy na głowie i są raczej słabo opłacani za swoją pracę.

To jest ciężka praca i nie ma co do tego wątpliwości, zwłaszcza biorąc pod uwagę wymagania kuratorów. Natomiast wydaje mi się, że rodzice powinni sugerować przede wszystkim to, że to jest kwestia rozmowy i porozumienia na gruncie nauczyciele – dyrektor szkoły – rodzice. Dialog zawsze w szkole jest możliwy. Tam można rozmawiać na wiele spraw. Mogą prowadzić ten dialog rodzice, bo oni są tą stroną, która ma jakiś głos w przeciwieństwie do dzieci. To dla mnie też jest absurdalne.

To, że dzieci, które spędzają czas w szkole tak długo codziennie, nie mają wpływu na przestrzeń, w której funkcjonują i na to jak ona działa. Według mnie w tym leży główny na świecie problem z demokracją dzisiaj. Szkoła w ogóle nie uczy młodych ludzi, czym jest demokracja i czym jest branie odpowiedzialności za swoją przestrzeń.

Dzieci, rodzice, nauczyciele i dyrekcja powinni ze sobą rozmawiać

Dzieci i ryby głosu nie mają.

No właśnie. Jak słucham młodzieży i dzieciaki to ja doskonale wiem, że oni wszyscy znają problemy jakie dotyczą szkoły. Wiedzą jak to jest wszystko absurdalne. Tylko nikt ich nie słucha i oni też nic już nie mówią, bo nie mają za bardzo z kim i o czym rozmawiać. Oni po prostu siedzą i tłumią to w sobie, ale jak robię np. warsztaty na temat zmian w szkole i dzieciaki mogą proponować swoje rozwiązania, to oni mają genialne pomysły. Świetnie diagnozują jakie są problemy i robią to dużo lepiej, niż np. ludzie, którzy zarządzają oświatą.

Dzieci znają problemy edukacji z pierwszej ręki, ale nikt nie chce z nimi rozmawiać

Natomiast sami rodzice co mogą zrobić? Po pierwsze – jest bardzo duża grupa nauczycieli, którzy tylko czekają na to, żeby mieć trochę większą swobodę. Bardzo chętnie podeszli by do nauczania inaczej, ale to znów jest kwestia dyrekcji. Więc to są różne poziomy, które wpływają na możliwe rozwiązania. Dyrekcje się bardzo boją kuratorów. Bardzo dużo w szkole zależy od dyrektora i to jest taki punkt, który jest niedoceniany przez rozmaitych reformatorów.

Chociaż też Ken Robinson, Jesper Juul bardzo często o tym mówią, że bardzo dużo od klimatu szkoły zależy od dyrektora. Był taki przypadek w Sierpcu (jeżeli dobrze pamiętam, bo ja mam słabą pamięć, co wynika z tego, że nauczyłem się dzięki systemowi oświaty, żeby nic nie zapamiętywać, a jeśli trzeba to szukać), że dyrektor w publicznym liceum zniósł oceny.

Okazało się, że można, bo ustawa jest bardzo elastyczna. Tylko to jest to co mówi Ken Robinson i ja też to powtarzam (bo widzę to na bardzo wielu poziomach). My tak naprawdę nie mamy na sobie żadnych kajdan. Tylko to jest kwestia przyzwyczajenia.

Tak jak mówisz, szkoła zawsze była. Ona nie zawsze była, tylko była od pewnego momentu. To, że my tak podchodzimy do uczenia i nagradzamy czy oceniamy ocenami, to też jest rzecz, którą myśmy w pewnym momencie wymyślili, ona sobie funkcjonuje i jest odtwarzana. Okazuje się, że można robić rozmaite, ciekawe projekty i uczyć projektowo.

Nie mamy na sobie kajdan. Mamy przyzwyczajenia

Są szkoły, które głównie bazują na tym. Można znieść oceny, wprowadzać elementy pozytywnej pedagogiki, tak jak w super akcji „Pozytywna uwaga”. To są rozwiązania, które można wprowadzać i które nie są sprzeczne z ustawą. Można to zrobić, tylko wymaga to porozumienia między nauczycielem, dyrektorem i rodzicami. Jeśli takie głosy się pojawią na spotkaniach z nauczycielami, jeśli udałoby się doprowadzić do dialogu z dyrektora – może nie od razu w związku ze znoszeniem ocen (to też da się zrobić), ale przede wszystkim dyskusji otwartej, wykazania pewnej inicjatywy i proponowania rozwiązań, które by zmierzały w stronę poprawienia atmosfery w szkole, dania trochę większej autonomii nauczycielom.

Mi się wydaje, że my też powinniśmy pamiętać, że nauczycielom brakuje tej autonomii. Znam wielu świetnych nauczycieli, którzy nie realizują wielu swoich pomysłów, właśnie z powodu pewnych ograniczeń np. ze strony dyrekcji.

Z drugiej strony też dlatego, że np. jest bardzo duży wymóg czy nacisk ze strony rodziców na to, żeby właśnie naciskać. Żeby dzieciaki uzyskiwały jak najlepsze wyniki i jak najlepsze oceny. Pod tym kątem, wydaje mi się, że jedyną drogą (ja też dlatego tak kończę tą książkę) jest dla nas dialog i to, żebyśmy się nauczyli rozmawiać. Mi się wydaje, że w Polsce i na świecie, mamy duży problem z dialogiem.

Z rozmową, próbą zrozumienia rozmaitych poglądów na rzeczywistość i szukania właściwego rozwiązania, poprzez dyskusję i wymianę poglądów. Możesz mnie nazywać optymistą, idealistą. Ja to robię przez całe życie i udało mi się na poziomie uczelni i wydaje mi się, że to super funkcjonuje. Da się z bardzo wieloma osobami, różne rzeczy przeforsować, tylko trzeba rozmawiać. Bym taką rzecz polecił. Prowadźmy otwarty dialog i bądźmy otwarci na zmianę. Szukajmy dobrych rozwiązań.

Prowadźmy dialog, bądźmy otwarci na zmianę i szukajmy dobrych rozwiązań

Wydaje mi się, że jeżeli niektórzy nauczyciele będą mieli pozwolenie ze strony dyrekcji, żeby poeksperymentować i wprowadzić nieco inne rozwiązania. Dzieciaki nagle będą przychodzić uśmiechnięte na zajęcia, nie będą się bały, tylko będą ciekawe tego co się dzieje, to inni nauczyciele chyba też się zainteresują, jak to się dzieje. Chyba nikt nie lubi walczyć i zmagać się, a chciałby coś robić z przyjemnością.

Więc ja w tym widzę sposób, jak rozmawiać z nauczycielami. Szukać tych, którzy są chętni na zmianę. Dopingować ich w tym, żeby szkoła była bardziej ludzką instytucją. Liczyć na to, że pozostali nauczyciele zaczną podpatrywać i interesować się, jak to się dzieje, że to zaczyna działać. Takich przypadków nie brakuje, także w Polsce. Jak tylko się trochę poszuka to widać, że u nas się dzieją cuda i można to robić.

Zaufaj swojemu dziecku

Ta zachęta do rozmowy, dialogu to jest takie świetne podsumowanie tych 4K o których wspomniałeś wcześniej. Czyli tego ostatniego – komunikacja. Bez tego do niczego nie dojdziemy. Każdy będzie tkwił w swoim bastionie, swoich myślach, żalach, czasami pomysłach, ale nic z tego nie wyjdzie. Padło tutaj dużo fajnych, praktycznych rzeczy. Dla nas rodziców z punktu widzenia kontaktu z dzieckiem (jak mu pomóc). Teraz też wspomnieliśmy o tym, jak zacząć chęć zmiany szkoły, jeśli czujemy taką potrzebę i wierzymy, że to ma sens. Ja wierzę, że to ma sens i warto to robić. Dlatego z tym większą radością, przeczytałem Twoją książkę. Ona ma ponad 200 stron. Jest dużo mega informacji i takich aktualnych, odwołujących się do bieżących badań. Jakbyś jednym zdaniem, miał odpowiedzieć na pytanie zawarte na okładce – Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku?

To ja odpowiadam – ufać i wspierać w jego działaniach i w ciekawości, jaką wykazuje wobec świata. U mnie się to sprawdziło i mam takie podejście do świata. Głównie dzięki moim rodzicom. Wprawdzie nie ma dedykacji dla nich na początku, ale każdy kto przeczyta tą książkę to wie, że muszę im ją zadedykować. Gdyby nie oni i ich podejście to pewnie byłbym zupełnie innym człowiekiem.

Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku?

Ufać mu i wspierać w jego działaniach i w ciekawości, jaką wykazuje wobec świata.

Już tak na koniec. Gdyby ktoś chciał odnaleźć Cię w Internecie, skontaktować się z Tobą, zakupić czy tę książkę czy inne – w jaki sposób i gdzie można Cię znaleźć?

Jestem przede wszystkim na Facebooku. Mam tam konto prywatne i autorskie, na których komunikuję rozmaite treści. Można do mnie pisać spokojnie przez Facebooka. Jestem też na Instagramie pod swoim imieniem i nazwiskiem. Więc myślę, że nie będzie problemu, żeby mnie namierzyć. 

Linki do Twoich kanałów społecznościowych znajdą się na stronie odcinka. Dziękuję Ci za tę rozmowę. Bardzo twórczą i odkrywczą. Życzę Ci, po pierwsze sukcesów książki i sukcesów na polu zmieniania studentów i pomocy w odkrywaniu ich drogi, ale także (z mojego rodzicielskiego punktu widzenia) sukcesów na polu zmieniania edukacji. 

Dzięki.

Wszystkiego dobrego. Dzięki za rozmowę.

Dzięki wielkie.

Zgadzasz się? Chcesz coś dodać?
A może gadam bzdury?

 Podziel się swoim doświadczeniem w komentarzu poniżej, napisz do mnie

i puść ten post dalej w świat:

Skoro doczytałeś do końca, to chyba Ci się podobało 😉 Pozwól zapoznać się z tym wpisem także Twoim znajomym:

Twoje dziecko ma już telefon? A może dopiero planujesz taki zakup? Dołącz do specjalnej grupy dla rodziców:

O mnie

Nazywam się Jarek Kania i pokazuję jak stać się rodzicem, jakiego sam chciałbyś mieć.

Zobacz więcej

Gość odcinka

Mikołaj Marcela 

Nauczyciel akademicki, pisarz, autor tekstów piosenek. Prowadzi zajęcia m.in. na kierunkach sztuka pisania, filologia polska oraz projektowanie gier i przestrzeni wirtualnej na Uniwersytecie Śląskim. Autor dwóch vege kryminałów dla dzieci oraz dwóch horrorów dla dorosłych.

  

Książka dla rodzica

Napisana przez Mikołaja

Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku?

 

Spis treści

Więcej w temacie

Rodzicielskie wskazówki

Nowym artykułom często towarzyszą dodatkowe materiały z rodzicielskimi wskazówkami. Mogę Ci je wysyłać bezpośrednio na mejla. Chcesz?

Na początek otrzymasz ode mnie 3 soczyste ebooki.

Polub - to nie boli

Więcej inspiracji

Lubisz niespodzianki?

t

Kliknięcie znaku zapytania przeniesie Cię na losowo wybrany artykuł.

Daj się zaskoczyć 😉

Poznaj 6 zaskakujących sposobów, by Twoje dziecko mniej korzystało z telefonu.

Podaj swój adres email i już dziś zacznij zmieniać technologiczne nawyki w swojej rodzinie.

Udało się! Zgadnij kto właśnie napisał do Ciebie mejla ;)